Królik nie dzieli się swoimi sportowymi
planami. Ani z szerokim światem, ani z najbliższymi. Bo największym strachem
zawsze napawała Królika porażka niespełnionych oczekiwań. Najlepiej świadczy o
tym to, że na swój pierwszy maraton Królik zapisał się (i pobiegł) w tajemnicy
przed wszystkimi.
Królika obecne największe rozczarowanie to
niepobiegnięcie w wyczekiwanych, arcytrudnych i wymagających zawodach
biegowych. Jako nieosiągalne marzenie ten bieg majaczył w króliczej świadomości
od kilku lat, pół roku temu udział w biegu (tak trudny organizacyjnie,
logistycznie) wydawał się wreszcie w zasięgu ręki i Królik nastawiał się na
niego, myślał o nim codziennie. I przygotowywał się. Wszystko było temu
podporządkowane. Ile zrobił Królik przysiadów, podbiegów, skipów, wieloskoków,
interwałów, długich wybiegań. Ile? Za dużo.
Jedna, a potem druga kontuzja, nadwerężenie i
koniec biegania, planów i marzeń. Z płaczem oddał Królik swój udział w biegu
komu innemu. A teraz ci inni wracają z medalami, z wrażeniami, bohaterowie.
Królik nie może powściągnąć nieprzyjemnej zazdrości i poczucia
niesprawiedliwości. Bo oni może nie zrobili tylu przysiadów, tylu wybiegań i
skipów, nie byli w treningach tak systematyczni (i na lepsze im to wyszło).
Drugi raz się to zdarza Królikowi. I tego
pierwszego razu też nie może wciąż Królik przeboleć. Kilka lat temu zapisał się
na odległy, niezwykły maraton. Przygotowywał się do niego niezwykle
skrupulatnie cały rok. Tylko, że na parę tygodni przed maratonem czuł się jakoś
dziwnie i słabo. Zdecydował, że w tym stanie nie może biec maratonu. Ale bilet
był już wykupiony. Królik z płaczem (celowo) zostawił w domu buty biegowe i
poleciał popatrzeć. Małe miasteczko opanowane zostało przez biegaczy z całego
świata. Nic innego w ten weekend nie mogło się dziać na tym krańcu świata.
Królik chodził i wszędzie widział to, co go ominie. Kilometrowe znaczniki przy
trasie biegu, ludzi w sportowych butach i kolorowych kurtkach, barierki, koszulki,
medale, bramę mety, plakaty, wreszcie zawodników, kibiców, obsługę. Królik
odebrał pakiet startowy i zataczając się niemal z rozpaczy miał zamiar w
pierwszym lepszym sklepie kupić sobie byle jakie buty biegowe, albo nawet
pobiec w zwykłych górskich butach, byle wziąć udział w tym wielkim święcie. Nie
pobiegł oczywiście. Wmawiał sobie, że „zwyciężył rozsądek”.
Zwyciężył rozsądek. Bo tak wszyscy mówią i powiedzą
jeszcze, że to nic, że góry są zawsze otwarte, że można sobie tam pojechać,
przebiec, za darmo, bez tłoku. Ale to nieprawda. Taka impreza to coś więcej niż
tylko przebiegnięcie. To poczucie brania udziału w niezwykłym wydarzeniu, bycia
częścią pewnej wybranej grupy, to udowodnienie przynależności do ludzi, którzy
osiągnęli metę tego właśnie biegu.
Inni będą przekonywać, że bieganie samo w
sobie ma być przyjemnością i radością, że robi się to „dla siebie”. Ale to „dla
siebie” dla wielu, dorosłych w końcu ludzi oznacza koszulkę finishera, zdjęcia
z mety i głupi kawałek metalu na tasiemce. To symbole sukcesu, nagroda za
wyczerpującą, systematyczną pracę.
A nie zawsze jest tak, że systematyczna
praca, miliony ćwiczeń, tysiące przebiegniętych kilometrów, monitorowanego
tętna, tempa, kadencji, przynoszą efekt. Nie zawsze jest tak, że praca nad sobą
daje nagrodę w postaci tego metalowego krążka na tasiemce. Czasem, i to
naprawdę niekoniecznie z własnej winy (dobra, Królik się przetrenował prawie
świadomie), po prostu coś nie wychodzi. Wszechobecna ideologia sukcesu
okupionego ciężką i systematyczną pracą jest przytłaczająca. Królik, który jak
wiadomo wszelkim modom ulega, zupełnie nie potrafi poradzić sobie z tym i pała
bezlitosną zawiścią do tych, którym się udało to, co on sam planował osiągnąć,
ale jemu się nie udało.
![]() |
Czy może być inna ilustracja do takiego
haniebnego wpisu?
|
Królik ma nadzieję, że to on tylko tak ma. Po pierwsze, że tylko on się tak idiotycznie przetrenowuje, a po drugie, że tylko on ma to zawistne uczucie do innych.
A oto doniesienia z frontu systematycznej, ciężkiej i beznadziejnej pracy nad pokonywaniem kontuzji. Po niemalże trzech miesiącach ćwiczeń, tysiącach powtórzeń, kilkudziesięciu godzinach na stole rehabilitanta odbyły się już królicze pierwsze po przerwie biegi. Pierwsze przebiegnięte cztery (!) kilometry wprowadziły Królika niemalże w stan euforii (szybko zweryfikowany odnowieniem się bólu). Potem było 2.5km. Ból. Wałkowanie. Rozciąganie. Ból. Fizykoterapia. Ból. Chłodzenie. Ból. Rozciąganie. Potem znów 4.3km. Ból. Rozciąganie. Prądy. Ból. Wałkowanie. Rozciąganie. Suche igłowanie. Ból. Rozciąganie. I na razie tyle. Kolejne nieprzebiegnięte zawody niestety utwierdzają Królika w przekonaniu, żeby swoimi marzeniami się nie dzielić. Zawsze można powiedzieć „biegam dla siebie, dla samej radości biegania”. Tere fere.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz